Droga do przedszkola [Autyzm i my]

To nic, że ludzie, to nic, że tłumy ludzi… Idziemy i śpiewamy, i dajemy radę. Odstawiam młodego do przedszkola i w jednej chwili czuję, jak ogarnia mnie potworne zmęczenie.

Kwadrans przed dziewiątą rano słońce ostro atakuje nas przez przednią szybę samochodu. Sylwester odwraca główkę co rusz w inną stronę, próbując uchronić oczy przed rażącymi promieniami. Wciskam kluczyk w stacyjkę, jednak zamiast znajomego odgłosu silnika, rozlega się przeraźliwy pisk, na wyświetlaczu na czerwono pulsują ostrzegawcze napisy. Po niemiecku! Nic nie rozumiem. „Pewnie tak czuje się mój syn, gdy stawiam przed nim nowe zadanie do wykonania” – przebiega mi przez myśl. Szybka decyzja: teleportacji jeszcze nie wymyślono, a do przedszkola dotrzeć jakoś musimy, więc… jedziemy tramwajem. Kwaśna mina juniora sprawia, że nawijam jak najęta, tłumaczę, że mi przykro, odwracam uwagę od nieszczęścia, jakim jest wysiadanie z auta dwie minuty po wejściu do niego, opowiadam, co będziemy oglądać po drodze, czego słuchać, gdzie siedzieć. Mijające nas mamy odprowadzające dzieci do pobliskiego przedszkola patrzą się na mnie dziwnie. Nic nie szkodzi. Najważniejsze, że histeria chwilowo uśpiona.

Jazda tramwajem to dla wożonego wszędzie samochodem Sylwestra niezła przygoda… o ile porządnie się do niej przygotujemy, czyli kiedy dopisze pogoda, spokojnie prześpimy noc, zdążymy zjeść śniadanie i zadbamy o wystarczającą ilość czasu. Doskonale zdawałam sobie sprawę, jak wiele nam do tego poczucia przygody brakuje. W jednej chwili przypomniały mi się wszystkie zabawne obrazki krążące w internecie, ukazujące rodziców autystów jako ochroniarzy wypatrujących wszelkich zagrożeń… Tak, bardzo do nas teraz pasowały. Mój syn był niczym tykająca bomba: głodny, niezadowolony z ostrego wiatru i kłującego w oczy słońca, reagujący lękiem na każdy mijający nas głośniejszy pojazd. Nie trzeba być detektywem, by wyczytać z jego miny potworne niezadowolenie. Szliśmy tak wzdłuż ruchliwej ulicy, młody trzymał się mnie kurczowo obiema rączkami, krzywił się i pojękiwał. Mijany tunel pod wiaduktem dał nam chwilę upragnionego cienia, czerwone światło na skrzyżowaniu wstrzymało ruch, uścisk młodego nieco zelżał. Za wiaduktem dostrzegłam stojący na końcowym przystanku tramwaj, ale w tym samym momencie słońce znów mocno zaświeciło nam w oczy. Na nic moje chęci puszczenia się biegiem do tramwaju… Sylwester nie daje rady, chowa się za moje plecy. Po drugiej stronie ulicy zauważam zacieniony chodnik. Jest nadzieja, musimy się tam tylko przedostać. Czekamy na zielone światło. Damy radę – pocieszam się w duchu. Biegniemy. Macham do dzwoniącej już, gotowej do odjazdu pani motorniczej i marzę, by była z tych „cierpliwych”. Udało się – jesteśmy w tramwaju. Siedzimy. Choć mina syna niewyraźna, buzia cała z nerwów zasmarkana, a oczy jak dwa ping pongi, wiem, że odniósł duży sukces. Jego odwaga była dla innych pewnie niewidoczna, ale ja widziałam, czułam i słyszałam, jak na każdym kroku walczy ze sobą, by dać radę… W tramwaju, wciśnięty kurczowo w moje kolana mógł wreszcie odpocząć

Kiedy wysiedliśmy, widziałam jak znów toczy walkę ze strachem pokonując trzypasmową jezdnię po pasach bez sygnalizacji świetlnej, kiedy na każdym pasie samochody podjeżdżały niemal pod nasze nogi i jak bardzo ta bliskość toczących się aut paraliżowała Sylwestra. Widziałam jak mimo wszystko starał się nie zatrzymać i nie uciec, jak próbował zlokalizować miejsce hałaśliwych robót drogowych, jadącej na sygnale karetki pogotowia, startujących nagle, pozornie bezpiecznych taksówek mijanych na postoju… i jak bardzo starał się wsłuchać w moje śpiewanie odciągające jego co chwila uciekającą gdzieś uwagę. To nic, że ludzie, to nic, że tłumy ludzi… Idziemy i śpiewamy, i dajemy radę.

Odstawiam młodego do przedszkola na spóźnione śniadanie. Zamykam za sobą drzwi, stres uchodzi ze mnie, jak powietrze z balonika i w jednej chwili czuję ogarniające mnie potworne zmęczenie. Jednocześnie uświadamiam sobie, że moje czteroletnie dziecko po tak stresującym poranku odczuwa to zmęczenie ze stukrotnie większą siłą. Czuję smutek i zarazem wielki podziw dla niego. Wiem, że przed nim jeszcze długi dzień pełen trudnych i pewnie równie męczących zadań.

Autor: Magdalena Głuch, mama Sylwestra ze spectrum autyzmu