Czuję, czuję! [MOJA HISTORIA]

Na zdjęciu roześmiana Maja, w żółtej kamizelce szkółki narciarskiej, obok instruktor. Trzyma fason, ale wygląda na wykończonego.

– I taki był, 60 minut lekcji z Mają dało mu w kość, ale nie poddał się – Robert, tata 9-letniej Mai, pamięta tę pierwszą lekcję swojej córki bardzo dobrze. To było cztery lata temu. Sezon miał być zapoznawczy, takie obycie z nartami. Zabawa, całkiem na luzie, wesoło, nic na siłę. Jeśli jej się spodoba, wrócą za rok. Wrócili. Ten sam instruktor, codziennie lekcja. Maja wciąż jeszcze nie mogła zrozumieć, o co chodzi z tą jazdą, ale powtarzała schematy: ugiąć nogi w kolanach, pochylić się do przodu, złączyć czubki nart. Ciężka praca. Dopiero kolejnej zimy powoli zaczęła zaskakiwać, o co w tych nartach chodzi.

– Ostatniego dnia instruktor zabrał Maję na orczyk – opowiada tata. – Ja nie chciałem być gorszy i sam też spróbowałem wjechać z nią orczykiem. Było fantastycznie. Wprawdzie zjeżdżając z górki ze dwa razy wylądowaliśmy na siatce zabezpieczającej stok, ale było warto. Maja miała radochę. Jeszcze nie jeździła sama, tylko z nami za rękę, ale dawała radę. My z żoną podczas jazdy wciąż udzielaliśmy jej instrukcji. Przeżywaliśmy tę naukę bardziej niż ona. Zjeżdżając z górki nie mogłem się opanować i krzyczałem: „Maju, czujesz?” I ona któregoś razu sama podekscytowana zawołała: „Czuję, czuję!” Co za radość! Maja poczuła tę prędkość, ten wiatr, tę przyjemność. To był moment przełamania. W tym roku jedziemy na narty do Zwardonia, tam jeszcze nie jeździliśmy. Ale myślimy już intensywnie o przyszłym – jeśli Maja się wkręci i zrobi postępy, to chcielibyśmy pojechać z nią na narty do Włoch. Pierwszy raz. Taki jest plan. Staramy się wciąż przesuwać granice, eksperymentować. Przez pryzmat dziewięciu lat życia Mai, obserwując jej rozwój, nabraliśmy pewności, że rozwój ruchowy to jest właśnie to, nad czym powinniśmy szczególnie pracować. Nie zaniedbujemy oczywiście jej rozwoju intelektualnego, ale jestem przekonany, że to dzięki sportowi Maja może osiągnąć wiele. Wciąż idziemy do przodu.

Przełom

Podobnie było z pływaniem. Maja miała 3 lata, kiedy zaczęła się jej przygoda z wodą.

Robert: – Wybraliśmy zajęcia, podczas których rodzic mógł być w basenie razem z dzieckiem. Takie zapoznanie się z wodą przez zabawę. Maja chodziła tam trzy lata. Jak miała 6 lat nadszedł czas na zmiany, zaczęliśmy lekcje w Gryfinie z panią Izą. Przez rok pracowała z Mają indywidualnie i po roku zaproponowała jej obóz sportowy. I tak Maja pojechała do Czaplinka na tydzień. Sama. Pierwszy raz. Pierwszy samodzielny wyjazd. Była oczywiście pod opieką – pani Iza spała z nią w pokoju. Po powrocie z obozu, Maja, która właściwie nie mówiła, komunikowała się dotąd tylko gestami, zaczęła gadać. Buzia jej się nie zamykała.

Przełom nastąpił na obozie. Córka pani Izy po prostu powiedziała Mai, że jej nie rozumie.

– Maja zrozumiała, że komunikacja jest najważniejsza, a ja pomyślałem, że rok ciężkiej pracy nie przyniósł tyle, co tydzień obozu. Nigdy nie wiadomo, co okaże się tym strzałem, który wywoła błyskawiczny efekt – podkreśla tata. – Mamy szczęście do ludzi, których Maja spotyka na swojej drodze. Potrafią z niej wyciągnąć to, co najlepsze.

Dziś, po trzech latach pracy z panią Izą, Maja bawi się wodą, skacze, nurkuje, swobodnie przepływa kilka długości basenu. Razem z dziećmi z grupy szykuje się do zawodów pływackich osób z niepełnosprawnościami Halliwick. Cel: ukończyć wyścig na swoim dystansie, poprawić życiówkę, dobrze się bawić i kibicować współzawodnikom. Pływanie sprawia jej wielką przyjemność.

– Na basen Maja jest gotowa w każdej chwili, wystarczy rzucić hasło – śmieje się tata.

Roberta cieszy, że Maję sport – jak sam mówi – kręci: – To ważne, bo nasza rodzina jest bardzo aktywna, uprawiamy sporty, wakacje spędzamy aktywnie. Leżenie na plaży to nie jest nasz żywioł. Maja podziela naszą pasję. Oczywiście cały czas dajemy jej przykład. Jeśli ma zajęcia gimnastyczne na sali, to ja też aktywnie w nich biorę udział, nie siedzę pod ścianą, tylko biegam z piłką. Chodzi przecież o to, żeby dzieci naśladowały. Dobrze pamiętam, jak to było ze mną. Byłem tak nakręcony na koszykówkę, że nie dostrzegałem innych dyscyplin. Dopiero mój trener zmotywował mnie do spróbowania czegoś innego, pokazał siatkówkę. I tak odkryłem, że też jest fajna. Okazuje się, że sami sobie stawiamy granice. Dlatego staram się tego nie robić. Widzę, że to ma sens, bo Maja wciąż nas zaskakuje.

Maja oddaje energię

Nie tylko zresztą w sporcie. Robert opowiada, jak wielkim zaskoczeniem było dla niego i jego żony, kiedy podczas Dni Komandosa, na które wybrali się z Mają, córka na widok żołnierzy i czołgów nagle zaczęła śpiewać „Deszcze niespokojne potargały sad, a my na tej wojnie ładnych parę lat…”

– Całą zwrotkę zaśpiewała, a nam szczęki opadły – mówi Robert. – Bo ja tę piosenkę z „Czterech pancernych…” nuciłem Mai przed snem. Nigdy żadnych kołysanek jej nie śpiewałem, tylko to, od małego tylko deszcze niespokojne. I ona przy tym usypiała. Ponieważ długo nie mówiła, nie miałem pojęcia, gdzie to wszystko, co do niej mówimy, czego ją uczymy, trafia. I czy zostaje? No i taka niespodzianka. W idealnym momencie odśpiewała żołnierską balladę. Sama wiedziała, że to jest odpowiednie miejsce.

Takie sytuacje potwierdzają, że warto setki razy powtarzać, mówić, uczyć nowych rzeczy, ćwiczyć. Robert – inżynier ukuł nawet swoją teorię na ten temat: – Kiedy Maja nie mówiła, nie wiedzieliśmy, w jakich pokładach to wszystko, czego się uczy i dowiaduje, umieszcza. Dziś wiemy, że to gdzieś w odpowiednim miejscu się lokuje, kumuluje i wcześniej czy później da o sobie znać. Tak, jak naładowany kondensator, kiedy jest pełny, musi się rozładować, oddać energię na zewnątrz i od nowa się napełnia. To takie moje inżynierskie skojarzenie. Dzieci z zespołem Downa rozwijają się skokowo. Teoria kondensatora, który oddaje skumulowaną energię, idealnie tu pasuje.

Takie chwile pozytywnych zaskoczeń, „smaczki”, jak nazywa je Robert, dodają rodzicom skrzydeł: – W tym roku byliśmy w Toskanii i w jednej z bazylik zatrzymaliśmy się na dłużej oglądając obrazy, których było tam mnóstwo. Odruchowo zwróciliśmy się z żoną do Mai, żeby jeszcze trochę wytrzymała, jeszcze tylko kilka obrazów obejrzymy i już idziemy. A ona na to: „spokojnie, ja też obejrzę”. Byliśmy zaskoczeni, myśleliśmy, że się nudzi. To są właśnie takie momenty wielkiej radości, bo widzimy, że nasza ciężka praca przynosi efekty, nawet jeśli one przychodzą później niż byśmy tego oczekiwali. Nagrodą dla nas jest to, że Maja potrafi wykorzystać tę wiedzę, którą w sobie ma. W odpowiednim momencie. To takie wspaniałe uczucie, które nas nakręca i dodaje sił. Zawsze.