Przytulanie [Autyzm i my]

„Magda, ja to ci naprawdę współczuję” napisała w okienku komunikatora znajoma, z którą nie miałam kontaktu od paru ładnych lat. „Ale czego?” dociekałam zaskoczona. „No wiesz, to straszne tak nie móc się przytulić do swojego dziecka” przeczytałam.

Jak to? Do którego? Czy ja o czymś nie wiem? Miałam wrażenie jakbym znalazła się w czarnej dziurze i dobrą chwilę zajęło zanim doznałam olśnienia, że mam do czynienia z tzw. stereotypowym myśleniem o moim synu. Prędko wyjaśniłam swojej rozmówczyni błędny tok rozumowania sporej liczby osób na temat autyzmu i jego związku z nietolerancją dotyku, ale… jednak te niespodziewane wyrazy współczucia utkwiły mi w głowie na dłużej i skłoniły do głębszego przemyślenia sprawy. No bo jak to faktycznie jest z tym przytulaniem?

Normalnie – przytulamy się, kiedy tylko potrzebujemy. W domu, w tramwaju, na spacerze, przed przedszkolem i po zajęciach, w sklepie, przed pójściem spać, po obudzeniu się, a bywa, że i w toalecie… doprawdy nasz syn to niesamowita „przytulanka”. Uwielbia. Potrzebuje. Źle bez tego funkcjonuje. Normalnie, rzekłabym, jak każdy pięciolatek.

Dopiero po chwili zaczęły docierać wspomnienia. Bo tak pięknie jak teraz nie było przecież zawsze. Przypomniałam sobie pierwsze problemy, ogromne nadwrażliwości i naszą długą, powolną i stopniową drogę do tego, by było tak, jak jest. Dotarło do mnie jak wielki postęp zrobił nasz Sylwek. Dziś widzę to wyraźnie. W pamięci mam przecież synka reagującego histerią na każdą kąpiel, balsam, którym próbowałam posmarować jego ciałko, ubieranie. Nerwowo ssącego pierś i potwornie prężącego się przy karmieniu. Tego synka, który jako niemowlak nie mógł zbyt długo wyleżeć z nami w łóżku po nocnym karmieniu, który najlepiej spał w łóżeczku sam. Pamiętam każdy stres związany z zakładaniem odzieży przez główkę i każdą przymiarkę do ubrania czapeczki. Żadnych pieluszek, futerek, sznureczków przy buzi… i te zaciśnięte piąstki przy raczkowaniu, uniesione w skrzydełka rączki przy chodzeniu, niechęć do łapania butelki, kubeczka czy nawet ulubionych przekąsek rączką. W głowie śmigają mi obrazki jak nasz Krasnoludek próbował zjadać chrupki kukurydziane ze stołu bez użycia rąk! Niczym maleńki kurczaczek. W ostateczności, gdy leżały za daleko brzegu stołu przyciągał je sobie grzbietem zaciśniętej dłoni. A gdy przewrócił się na spacerze… O matuchno – leżał i czekał tak na brzuszku wygięty w łuk, by tylko niczego nie dotknąć…

A dziś? Dziś bawi się piaskiem, kisielem, ziarnem i innymi nietypowymi „zabawkami”. Zanurza rączki w kałuży, wrzuca mokre ziemniaki do miski, maluje palcami farbkami… Domaga się masażyków futerkami, szczoteczkami, piłeczkami z kolcami, uwielbia ćwiczenia związane z dociskiem, przewracaniem, łaskotaniem i… przytulanie, po które przychodzi codziennie sam.

Znam sporo dzieci z autyzmem, które, tak jak nasz Sylwuś uwielbiają wszelkie formy pieszczot, głaskania, łaskotek czy przytulańców. I podejrzewam, że każde takie przytulanie ma swoją historię. Myślę też, że i wśród osób tzw. neurotypowych znajdzie się wiele takich, które zwyczajnie przytulania z każdym, ścisku autobusowego czy też tłumnego przepychania się w centrach handlowych nie lubią. I chyba nie jest to nic nienaturalnego. Zarówno w jednej, jak i w drugiej grupie znajdą się osoby, które potrzebują pomocy, by nauczyć się radzić sobie w takich nieprzyjemnych sytuacjach, gdy nie są w stanie uniknąć tego, czego bardzo nie lubią.

Autor: Magdalena Głuch, mama Sylwestra ze spectrum autyzmu