Wakacje [Autyzm i my]

Spontaniczne wypady, odkrywanie nowych miejsc, spacery późnym wieczorem czy wczesnym rankiem – świat jakby wywrócony do góry nogami. I jakże w tym wszystkim przyjemny… Do czasu, gdy zdamy sobie sprawę, że tak bliską naszemu sercu osobę, małą, bezbronną i ciągle całkowicie zależną od nas, ten świat jednak przytłacza.

Wakacje – pojęcie wręcz przeładowane pozytywną energią. Coś, na co czekamy z niecierpliwością przez cały rok. Synonim beztroski, słodkiego lenistwa, wymarzonego wypoczynku, przygody… Jednak dla mnie to raczej synonim wyzwania, przed którym staję pełna niepokoju. Wraz z upływającymi ostatnimi dniami przedszkola i terapii w ośrodku wzmaga się napięcie i mnożą się wątpliwości – czy damy sobie radę i jak damy sobie radę?

Nagle wszystko się zmienia, codzienność wygląda zupełnie inaczej. Nie wychodzimy już codziennie do przedszkola – można do tego z czasem przywyknąć. Nie widujemy się codziennie z terapeutami, ale mama staje na rzęsach i jednak jest ok. Często wychodzimy na spacery z psem, poznajemy różne place zabaw, maszerujemy do sklepu ciągle ucząc się i ćwicząc tę jakże trudną sztukę cierpliwości. Odwiedzamy jakieś ciocie, nieznane, z początku dość stresujące miejsca, ale i tam daje się znaleźć jakieś przyjemne zajęcie. Ogólnie – można jakoś przetrwać. Dla dzieci takich jak Sylwuś, wycofanych, nie za bardzo angażujących się w życie domowników, tak zwanych „zadaniowców”, największym wyzwaniem jest czas wolny. Czas, którego w wakacje nie brakuje. Kiedy dziecko nie potrafi bawić się spontanicznie, kreować przestrzeni i tematu zabawy, a na dodatek zdarzają się chwile, kiedy nie ma interesujących „zadań” od innych osób, z ciemnych zakamarków niczym upiory wyłaniają się przyczajone gdzieś stale stymulacje i fiksacje, które wyłączają nasze ukochane dziecko i zabierają je z naszego społecznego świata. Sylwester im dłużej niezauważony w stymulacji, im bardziej nakręcony, tym dalej od nas i głębiej w swoim świecie. Przełamywanie takich momentów zabiera mnóstwo energii i co gorsze powoduje, że w mojej głowie coraz silniej pulsuje „wakacyjny” lęk o regres synka…

W mieszkaniu rośnie warstwa kurzu i sterta niewyprasowanych ubrań, a wieża z garnków i naczyń w zlewie rzuca się w oczy już od progu. Dłuży się lista zakupów, spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia późnym wieczorem, gdy dzieci ułożą się zmęczone w łóżkach i zamkną ciągle jeszcze śmiejące się oczęta… Każde dłuższe przygotowywanie posiłku okupione jest wyrzutami sumienia, każdy prysznic brany w biegu, a kawa, jeśli nie wypita przed pobudką dzieci pozostaje zapomniana i niedopita już do końca. Gimnastykujemy się, masujemy, malujemy, kleimy, lepimy, gotujemy, tańczymy, gramy na klawiszach, tworzymy tory przeszkód, uczymy się wierszyków, uczymy się bawić, ćwiczymy przed lustrem… i sama nie wiem, co jeszcze. Wieczory upływają mi w towarzystwie drukarki, laminarki, nożyczek, książek, pomysłów i notatek zapełniających zeszyt.

Wakacje to taki czas, gdy hasło „jestem mamą, nie terapeutką”, w zależności od pory dnia i stopnia zmęczenia wywołuje we mnie rozmaite reakcje, dalekie jednak od pierwotnej idei akcji sprzed paru lat. Niestety, przedszkola „otwarte na autyzm” w wakacje, chociażby w mniejszym wymiarze godzin, to ciągle rzadkość…

Autor: Magdalena Głuch, mama Sylwestra ze spectrum autyzmu