Poranek [Autyzm i my]

Wciska się pod kołderkę możliwie blisko mnie i przytula swój policzek do mojego. Przez chwilę nie myślę co nas dzisiaj czeka, napawam się ciepłem mięciutkiego policzka mojego synka.

Są takie poranki, gdy słońce zdecydowanie za wcześnie zagląda do nas przez okna sypialni. Zaciskam mocno powieki i do możliwie ostatnich chwil udaję, że nie dociera do mnie światło nowego dnia. Kolejnego ciężkiego dnia. Gdy słyszę szelest małej kołderki, czuję złość do nocy, że tak szybko znika, a wraz z nią przyjemność głębokiego, regenerującego snu. Do budzika jeszcze pięć długich minut… Chwiejący się brzeg łóżka zdradza, że synuś szykuje się do skoku. Skacze bezbłędnie. Przebiega na czworakach odległość od nóg łóżka do poduszek. Wciska się pod kołderkę w odpowiednio wcześniej zlokalizowanym miejscu, możliwie blisko mnie i przytula swój policzek do mojego. Zarzucenie łapki przez moją szyję i zaciśnięcie jej dość mocno, kończy ten rytuał. Rytuał, po którym przez chwilę nie myślę co nas dzisiaj czeka i po którym przez pięć minut do dźwięku budzika napawam się ciepłem mięciutkiego policzka.
Takie poranki łagodzą we mnie wszelką złość na świat. Dają siłę do wykopania się z ciepłych i wygodnych nocnych pieleszy, do wskoczenia w rutynę, w precyzyjny plan działania, który przynosi… duży znak zapytania i nadzieję. To kluczowe słowo, brzmiące dla mnie już dość infantylnie, ale jednak wciąż najtrafniej opisujące co czuję. Nie umiem wyrazić tego inaczej, mimo że gdzieś w głębi czuję, że nadzieję można mieć na cud, a nas przecież czeka codzienna niełatwa praca. Praca na wiele lat…
Zdajemy sobie sprawę, że autyzmu się nie wyleczy. Przecież to nie choroba. Nie ma na nią lekarstwa, ani prostych przepisów, które zastosowane raz, działają natychmiastowo.

Autor: Magdalena Głuch, mama Sylwestra ze spectrum autyzmu