Nie ma sprawy, której by nie załatwiła [MOJA HISTORIA]

Na tle górskich szczytów z koleżanką i dziećmi wystawia twarz do słońca, z młodszą siostrą pozuje do selfie, z mężem tańczy na weselu, na rodzinnym przyjęciu zabawia gości rozmową – na każdym zdjęciu roześmiana, rozbawiona, rozgadana.

– Typowa Ewa – śmieje się jej mama, Elżbieta. – Właśnie taka jest: zawsze uśmiechnięta, przebojowa, obrotna, nie ma sprawy, której by nie załatwiła i zawsze wśród ludzi. No i buzia jej się nie zamyka, zawsze ma dużo do powiedzenia.

Elżbieta przegląda fotografie rodzinne sprzed lat, na każdej Ewa w wielkich czarnych butach: – Nienawidziła butów ortopedycznych, zawsze chodziła w zwykłym obuwiu. A kiedy odkryła buty „Buffalo”, wysokie, na grubych podeszwach, bardzo popularne w pewnym momencie, to już nie chciała słyszeć o innych. Te buty były niezniszczalne, bardzo dobrze się w nich czuła. Ostatnio zaczęła jednak nosić buty ortopedyczne, ale robione na indywidualne zamówienie, ręcznie szyte, dopasowane do jej stóp, wygodne. Para kosztuje ponad tysiąc euro, ale kasa chorych w Niemczech refunduje taki zakup.

Dzięki tym nowym butom ortopedycznym Ewa zaczęła nosić spódnice. Odważyła się pokazać nogi.

– Ewa ma porażenie lewostronne – mówi mama. – Chodzi siłowo, całym ciałem. Dla nas chodzenie to czynność automatyczna, Ewa z każdym krokiem się siłuje i to widać. Lubi mieć oparcie, jeśli ktoś jest obok, chętnie bierze go pod ramię. Tak jej łatwiej iść. Ale jakbyśmy tu razem siedziały przy stole i rozmawiały, to patrząc na nią nie powiedziałaby pani, że jest niepełnosprawna. Ewa zawsze starała się robić wszystko co chciała, pomagała w domu, dzięki czemu usprawniała ręce. Nie było dla niej rzeczy niemożliwych, zawsze sama wyrywała się do pomocy, żeby nikt jej nie wypomniał, że jest niepełnosprawna.

Nic takiego, odbuduje się

Elżbieta urodziła Ewę 39 lat temu. To był jej drugi poród. Tak go wspomina: – Byłam w siódmym miesiącu ciąży, to był czerwiec, koleżanka zaprosiła mnie do siebie i najadłyśmy się czereśni prosto z drzewa. Strasznie mnie potem bolał brzuch, myślałam, że to przez te czereśnie. Ale po nocy ból nie minął. Pojechałam do szpitala, okazało się, że poród już się zaczął. Musiałam rodzić naturalnie, wypchnęli mi Ewę na siłę. Nastąpiło niedotlenienie…

Ewa ważyła zaledwie 1650 g, na dwa miesiące trafiła do inkubatora. Elżbieta długo dochodziła do siebie po porodzie i komplikacjach z łożyskiem, które zakończyły się szczęśliwie tylko dlatego, że na oddziale przypadkiem znalazł się profesor, znajomy teścia. Zajął się Elżbietą.

– Gdyby nie on, mogło skończyć się tragicznie – wspomina. – Mąż przez cały czas, jak Ewa leżała w inkubatorze jeździł do szpitala, woził mleko. Którejś niedzieli zadzwonili do nas ze szpitala, że na oddziale jest infekcja i trzeba odebrać dziecko. No to odebraliśmy. Prosto z inkubatora do domu. Ewa ważyła już 2 kg, ale była chudziutka. Tego samego dnia, wieczorem, przed pierwszą kąpielą w domu, mąż zauważył, że stópki Ewy nie reagują na dotyk prawidłowo. Nie było odruchu Babińskiego, stopa dotknięta pozostawała w bezruchu. Mąż studiował wówczas medycynę, od razu wiedział, że coś jest nie tak.

Szukali pomocy u specjalistów: – Ale to wszystko były poradnie przyszpitalne, a więc ci sami lekarze, którzy ją widzieli na oddziale. – Bagatelizowali nasze spostrzeżenia, wmawiali nam, że to nic takiego, że może przy porodzie dostała jakiś zastrzyk jak to wcześniak, może jakiś nerw został porażony, może ścięgno i że to się odbuduje.

Rodzice Ewy nie dawali za wygraną, rehabilitowali córkę wszelkimi dostępnymi wówczas metodami.

– Bioprądy, okłady z wosku, szyny ortopedyczne, które pomagały utrzymać stópkę – wylicza Elżbieta. – Ewa przeszła też kilka operacji ścięgien, jedne jej skracali, inne wydłużali. Strasznie wspominam ten czas. Cała rodzina Ewę w szpitalu odwiedzała, żeby jak najmniej była sama. Po operacji musiała leżeć w koszmarnej pozycji, z nóżkami wyprostowanymi i usztywnionymi, a między nogami, w poprzek był patyk. Nie mogła tych nóżek złączyć. Proszę pomyśleć, jak trudno się w takiej pozycji, np. załatwić, a kiedy zmoczyła pieluszkę pielęgniarki się na nią złościły, krzyczały. Średni personel szpitalny był wtedy straszny. Pamiętam takie sytuacje, że Ewa chowała się ze strachu przed pielęgniarkami w gabinecie lekarskim, nawet do nas do domu dzwoniono, że nie mogą jej znaleźć, że nie ma jej na sali. Koszmar.

Nie była sama

Po operacjach Ewa zaczęła chodzić. Miała 5 lat.

– Po jej rozwoju można było stwierdzić, że to mózgowe porażenie okołoporodowe. Całe szczęście, że głowa była sprawna. Diagnoza? W sumie nigdy jej nie było. Obserwowaliśmy rozwój innych dzieci i sami wyciągaliśmy wnioski. Uszkodzone ścięgna dawały inne objawy. Dzieci inaczej chodziły. Po Ewie widać było, że to porażenie.

A gdyby wiedzieli to od początku?

– Może rehabilitacja inaczej byłaby prowadzona… – zastanawia się Elżbieta. – Ale przecież my jeździliśmy po różnych lekarzach i oni nigdy nie zasugerowali nawet, że to porażenie. Mąż jest lekarzem, dlatego w ogóle Ewa miała rehabilitację. Przecież inni rodzice w takiej sytuacji mogli w ogóle nie zauważyć problemu tak wcześnie, jak my.

Elżbieta wspomina wizytę u ówczesnej sławy, profesora z Konstancina, który stwierdził, że wszystko, co można było, już zrobili i poradził, żeby kupili Ewie narty, takie krótkie, małe, żeby jej się lepiej ćwiczyło chodzenie. Kupili. Ale w niczym nie pomogły.

Dopiero, kiedy Ewa zaczęła chodzić, przyjęto ją do przedszkola. Kolejnym wyzwaniem była szkoła.

– Starszy brat pomagał jej nieść tornister – pamięta Elżbieta. – Jak ona sobie poradziła w szkole, to trudno mi sobie dziś wyobrazić, ale radziła sobie. Zawsze jakoś umiała zorganizować sobie pomoc, miała koleżanki. Nie była sama. Potrafiła zjednywać ludzi, była radosna, inni lubili jej towarzystwo.

Pewność siebie i siłę charakteru ćwiczyła w domu. Dziś wszyscy wspominają, jak tata Ewy pilnował, żeby nie pomagano jej na każdym kroku, sama musiała podnosić się, kiedy upadła, a upadała bardzo często.

– Oj, serce mnie bolało, ale przy mężu byłam konsekwentna, nie pomagałam jej – przyznaje Elżbieta. – Ale kiedy byłyśmy same, miękłam.

Inny świat

W 1988 r., kiedy Ewa miała 11 lat rodzina zdecydowała o przeprowadzce do Niemiec.

– Mieliśmy w Niemczech znajomych, którzy byli właścicielami kliniki ortopedycznej. Zawieźliśmy tam Ewę – opowiada Elżbieta. – Wprawdzie lekarz stwierdził, że niewiele może pomóc, ale kiedy tam byliśmy, mąż zobaczył inny świat i wtedy właśnie zdecydował, że tam zamieszkamy. Wyjeżdżając do Niemiec, gdzie poziom medycyny był wyższy, mieliśmy nadzieję, że Ewa bardziej stanie na nogi. I tak się stało – ma męża, pracę, dom. Skończyła studia prawnicze, jest adwokatem. Być może to właśnie dzięki tej naszej decyzji ukończyła szkoły, może w Polsce wówczas nie byłoby to możliwe…

Tego Elżbieta nie może być pewna, ale decyzji o emigracji nie żałuje. W sukcesach Ewy duży udział ma jej charakter – upór i przeświadczenie, że wszystko jest możliwe. Elżbieta pamięta, jak córka zdecydowała, że będzie studiować: – Pojawił się problem, bo mieszkamy w małym miasteczku, na uczelnię trzeba dojeżdżać pociągiem, a do pociągu trzeba było dojechać autem. Ewa szybko ten problem rozwiązała: zrobiła prawo jazdy. Sama o wszystko zadbała. Załatwiła niezbędne zaświadczenie, że może jeździć tylko samochodem z automatyczną skrzynią biegów i na takim się uczyła. Zdała egzamin. Kupiliśmy jej samochód. Ewa zawsze była bardzo samodzielna.

Marco

Jeszcze w liceum Ewa poznała przyszłego męża. Było to w dyskotece. Ewa pojawiła się tam z grupą pracowników pizzerii, w której dorabiał sobie jej brat, a ona opiekowała się dziećmi właściciela tej pizzerii. Marco – przyszły mąż – też był tego dnia na dyskotece. Ewa go zaintrygowała, podszedł do niej, zaczęli rozmawiać, a kiedy wychodzili, zapytał ją o adres.

– I na drugi dzień przyszedł do naszego domu – opowiada Elżbieta. – Moja mama mu drzwi otworzyła, ale biedak nie pamiętał jak miała na imię dziewczyna, której szuka, zapytał o młodą dziewczynę, babcia powiedziała, że nikt taki tu nie mieszka i nie wpuściła go. Ależ była histeria! Ewa chciała go jakoś odnaleźć, ale nie miała pojęcia jak. Na szczęście przyszedł drugi raz. No i tak się zaczęło.

Ślub wzięli 15 lat temu. Mają dwoje zdrowych dzieci: 10-letnią córkę i 8-letniego syna.

– Dzieci to było marzenie Ewy – uśmiecha się Elżbieta. – Jak sobie radziła z opieką nad niemowlęciem? Nie radziła sobie, ale miała nas. Zamieszkała z nami na jakiś czas po porodzie.

Z Ewą będzie dobrze

– Ewa czuje się pełnosprawna. Dla rodziny było normalne, że ona jest jaka jest, nikt tego nie analizował, nikt się nad tym nie rozwodził. Nigdy żadne z dzieci nie miało pretensji o to, że jakoś szczególnie traktujemy Ewę. Zresztą nigdy jej nie traktowaliśmy wyjątkowo. Dziś mamy internet, w mediach mówią o wszystkim, wtedy, prawie 40 lat temu, o niepełnosprawnych dzieciach nie mówiono. Ale moja mama cały czas powtarzała: z Ewą będzie dobrze, świat się zmienia, wszystko idzie naprzód, o Ewę ty się nie martw. Mama mnie zawsze podtrzymywała na duchu. Miałam w rodzicach ogromne wsparcie. Ewa była ich ulubienicą.